Jaka szkoda...
 
 
Jaka szkoda że nie mogę Cię dotknąć
znowu siedzę i gapię się w okno
przepełniony dobrą nowiną
(to jest dopiero kino)
wciąż oszczędzam na światło i gaz
może zajrzysz choć raz na jednego
twój legalny gdzieś przepadł
bez niego pewnie czujesz się taka samotna
plotka głosi że bywasz nieznośna
kiedy słyszysz tę starą piosenkę
Swoją rękę w niej widzieć powinnaś
choć mój udział jest większy
i przyznam miałaś rację nie dając mi szansy ostatniej
mój język tańczy
lecz nie umiem nic zrobić z pamięcią
zresztą nawet nie pragnę
bo tak ładnie Ci było w niebieskim
swoje klęski od deski do deski już dziś rozumiem
(cóż ujdą w takim tłumie)
lecz nie czuję się winny
wybaczysz byłem raczej narzędziem teorii niezbornej
pomieszaną energią z lat wojny
o swe prawa do bycia mężczyzną
z rozległą blizną przez serce
po morderczej walce ze światem
z sobą
swoją drogą to cud że okazałem się silniejszy
nic jednak nie pomniejszy faktu
że aż zanadto wycierpiałem gdy słowo stawało się ciałem
 
piszę dlatego teraz o tym
żeby się wyzbyć swej tęsknoty
za wcieleniami z lat młodości
żeby uprościć sumę uczuć które potrzebne są do życia
z cynizmem włącznie ten kapitał
zawdzięczam w dużej mierze Tobie
Choć z Bogiem przy tym (a raczej z mym pojęciem o Nim)
mam rachunki, bo wyszło na jaw, że on w wersji próbnej
 
był tego lata tu na Ziemi
więc żalu nie mam – w rozgrzeszeniu
przewagę wziąć powinien motyw obrony
że prototyp odpowiedzialny był za wszystko
już kończę – kłaniam Ci się nisko
gdy tak siedzę i gapię się w okno
jaka szkoda że nie mogę Cię dotknąć...
 
Opacz 1996